“Historia czyni człowieka mądrym” – Francis Bacon.

” Rada dla tych, co zamierzają pisać historię – nie piszcie – lord Acton”. Dziś będę posługiwał się aforyzmami na temat historii. Zazwyczaj  nie słuchamy dobrych rad, nie będę tu wyjątkiem. W jakimś stopniu zostałem do tego sprowokowany. Parę dni temu rozmawiałem z osobą zajmującą się komercyjnie sokolnictwem. Mieliśmy się spotkać „w Tucholi”. Tucholi? A gdzie to jest? Wiem, że znajomość geografii Polski, to zbyt duże wymagania, ale myślałem, że w „światku” sokolniczym Tuchola jest znana. Niestety, myliłem się. „Historia zajmuje się badaniem ludzkiego działania w przeszłości – Marc Bloch”, a ponieważ 2021 obchodziliśmy 50-lecie sokolnictwa w Tucholi pomyślałem, ze jest to dobra okazja, żeby coś na ten temat napisać.

„Historia jest nauką o rozwoju ludzkości – Ernst Bernheim” i jak zobaczycie dalej, może to nie będzie o rozwoju ludzkości, ale o rozwoju sokolnictwa na pewno.  Za nim przejdę do rzeczy, jeszcze jeden aforyzm i zastrzeżenie. „Każde wspomnienie jest lekkim zniekształceniem tego, co przeżyliśmy. To co dziś pamiętamy nie pokrywa się z rzeczywistością. Dlatego staram się nie myśleć o przeszłości – Louis Borges”. Dlatego ta wypowiedź będzie historią tucholskiego sokolnictwa wg Nowogrodzkiego.

Już na samym początku zaczynają się kłopoty. Moja Córka pisała kiedyś pracę na temat sokolnictwa w Tucholi. Opowiedziałem jej, jak to wyglądało. Kiedy jednak zacząłem cenzurować swoją wypowiedź, zadała pytanie: „ to co w końcu mogę napisać?” Problem w tym, że to co było do przyjęcia w latach 70-tych, dziś nie mieści się w przyjętych normach. Dam przykład. Popołudniami w tzw. „Gabinecie łowieckim” wyrabialiśmy amunicję łowiecką. Mieliśmy do dyspozycji proch, śrut, łuski i spłonki. Tak powstało kilkaset sztuk naboi użytych później do strzelania do gawronów. W sokolnictwie używaliśmy głównie jastrzębi złowionych w pułapki w ośrodku hodowli zwierzyny. W tym czasie jastrzębie gołębiarze, krogulce i błotniaki stawowe były tępione jako szkodniki łowieckie. Za przysłowiową „flaszkę” trafiały do nas ptaki. Jak się nie nadawały do sokolnictwa wracały do natury, niestety niektóre trafiały powrotem do tej samej klatki i ich wartość się podwajała. Sokolnictwo nie było unormowane prawnie. Nasze polowania na dzikie króliki w okolicach Tucholi dziś nazywało by się kłusownictwem , a wtedy jakoś nam to uchodziło płazem.

Przyjechałem do szkoły we wrześniu 1971 roku i sokolarnia mnie nie zainteresowała. Miałem mgliste wyobrażenie o pracy leśnika, takie z tych bardziej romantycznych. Podglądanie zwierzątek, mieszkanie w lesie, koniecznie wyżeł. Typowy, dobrze zapowiadający się „bambinista”. Nie pamiętam jak trafiłem do szkolnego kółka łowieckiego, w którym to była sekcja sokolnicza. Szedł tam jakiś kolega, poszedłem i ja. Wpadłem tak w „łapy” starszych kolegów: Andrzeja Kapki i Zbyszka Szeląga (Śp.).

Pracy było sporo. Obsługa dzika, lisów, fretek, bażantów, kaczek, no i jastrzębi. Sokolarnia na 6 stanowisk już stała. Andrzej miał samca jastrzębia o imieniu Leda. Mało męskie imię, ale jak wyciągano pisklaka miał być samicą, bo największy. Częsty błąd, samice wolniej rosną, ale dłużej. Zbyszek miał myszołowa. Historia tych ptaków w pamięci mi się zatarła. Pierwszego ptaka jakiego miałem to samiec jastrzębia o imieniu Toro. Wtedy ptaki na ferie szkolne jeździły z nami do domu. Pamiętam swoją dumę, jak prezentowałem pupila Mamie. Chyba była przeziębiona, bo leżała w łóżku, a Toro nie wykazując chociażby  odrobiny respektu, zrobił wedle zwyczajów jastrzębi „kupę” na całą kołdrę. W ten sposób sprawdziłem akceptację mojego hobby. Później przez wakacje trzymałem „luzem” pustułkę, która potrafiła wilczurowi zjeść kiełbasę z miski, wytarzać się w śmietanie na moim talerzu i wykąpać się w garnku z barszczem ( na szczęści zimnym). Jednak matki kochają swoje dzieci :-).

Opiekunem naszym , jak to się ładnie nazywa, z „ramienia Rady Pedagogicznej” był Pan Czesław Sielicki. Stary był (wtedy 38 lat), takiej urody  ponad czasowej, z wiekiem się nie zmieniał. Ubrany na zielono,  w berecie z orzełkiem, z papierosem w dłoni. Nie był człowiekiem wylewnym. Kiedy w drugiej klasie męczyłem Go swoimi kłopotami z odchudzeniem jastrzębicy zniecierpliwiony zaproponował,  żebym „kupił sobie żyletkę i jej nadmiar tłuszczu zeskrobał”. To mnie skutecznie oduczyło zawracania mu „czterech liter”. Musiałem sobie radzić sam. Kiedyś polecił mi zaprojektowanie sokolarni na 10 ptaków. Jak to w zwyczaju młodych ludzi narysowałem te „dzieło” w ostatniej chwili. Popatrzył na to, popatrzył podobnym wzrokiem na mnie i powiedział z lekkim uśmieszkiem ”a teraz to zbuduj”. No i zbudowaliśmy.

Inną sprawą było zdobywanie jedzenia dla naszych ptaków. Te nielegalne, zawierające drastyczne sceny pominę. Jednym z oficjalnych sposobów było udanie się do rzeźnie miejskiej. Tam, za pomoc w uboju zwierząt gospodarskich, dostawaliśmy jeszcze dymiące płuca, parujące wątroby i tchawice. Domyślam się, że niektórym zrobiło się niedobrze, ale takie czasy były. To wszystko mało przypominało naturalny żer jastrzębi. Pan Czesław dostarczał nam duże ilości tranu, kolega „zwędził” z domu poduszkę z naturalnymi piórami. Kawałki płucek były polewane tranem, posypywane pierzem i tak ptaki mogły formować wypluwki. Gorzej było z pierzeniem. Tu pomagała tarczyca cielęca, ale przedawkowania spowodowała, że Kinga straciła wszystkie pióra przez jedną noc. Spoko, przeżyła i całkiem dobrze się wypierzyła.

W tamtych czasach byliśmy czym nowym, atrakcją, tak między „babą z brodą a dwugłowym cielęciem”. Człowiek z dzikim jastrzębiem na rękawicy wzbudzał zainteresowanie. Byliśmy bohaterami artykułów prasowych, braliśmy udział w teleturniejach. Pojawiały się też głosy krytyczne, gdzie w prasie głośno zastanawiano się, czy uchodzi w kraju socjalistycznym odradzać takie szlacheckie zachcianki.

Pan Czesław wysłał mnie do stolicy z moją samicą jastrzębia, Haczitą, do teatru telewizji. Pojechałem sam, pociągiem, bez opiekuna, małolat, a rodzice nawet o tym nie wiedzieli ( inne czasy były). Byłem w mundurze, płaszczu wojskowym, berecie z orzełkiem.  Jak się okazało miałem zagrać sokolnika, który miał wręczyć sokoła królowej Szkotów, Marii Stuart. Sokół to to nie był, a i ja słabo przypominałem średniowiecznego sokolnika. Panie garderobiane próbowały coś z tym zrobić, krótkie regulaminowo przycięte włosy w jakieś loczki mi zakręciły, wciągnęły rajtuzy na chude nożyny. Przy bufiastych pantalonach trochę się poddały. Co prawda gumki na udach gacie przytrzymały, ale reszta z wąskiej pupy zjechała i zawisła w okolicach kostek. Ponieważ sztuka raczej była tragedią niż komedią, dopiero agrafki pomogły. Panie były dumne „z dzieła”, „dzieło” trochę mniej i przystąpiliśmy do kręcenia. Tu, niestety, zaczęły się schody. Po umownym znaku miałem dostąpić do tronu i wygłosić jakąś krótką kwestię wręczając Królowej ptaka. W tym ujęciu błazen sięgał do patery i gryzł jabłko, a ja coś tam gadałem. Dubel za dublem, coś tam bełkoczę pod nosem, jak nie przymierzając moi uczniowie w trakcie odpowiedzi przy tablicy, błazen zielenieje od ilości pożartych jabłek, a reżyser wrzeszczy. Bałem się o te agrafki, co będzie jak puszczą i nagrają, jak mi się te gacie koło kostek pałętają. Tak się zestresowałem, że już chciałem błaznowi tego ptaka wręczyć, byle się to skończyło. Na szczęście reżyser dostrzegł w moich oczach początki obłędu i zastąpił mnie profesjonalnym aktorem , ja tylko pokornie klęczałem z pochyloną głową unikając wzroku błazna, bo jeszcze jedno jabłko zeżreć musiał.  Po nagraniu mój wybawca zawiózł mnie do swojego domu, pokazał „dziwoląga” dzieciom i żonie ,odstawił na dworzec. Rano byłem w Tucholi z lokami na głowie.

C.D.N