Szkwał
“Polowanie z Kluchą”
Pojechałem z Kluchą i Koką do OHZ-tu na polowanie na bażanty. Spotkaliśmy się na terenie ośrodka i ruszyliśmy w pole-4 sokolników, 5 sokołów i 5 psów. Zwierzyna początkowo nie dopisywała, ale do południa jeden z sokołów ułowił bażanta. Przejechaliśmy na kolejne miejsce i nadeszła kolej Kluchy. Wyżeł kolegi zrobił stójkę nad rowem porośniętym olchami, sokół w górę. Jak zwykle bażant zdążył wyciec przed psem. Klucha na przyzwoitym pułapie krążyła nad bagnem, czas płynął, a bażant zapadł się pod ziemię(wodę?) Myślałem, że będę musiał zakręcić wabidłem, ale rozległ się krzyk sokolnika, który zauważył podrywającego się bażanta. Klucha ładnie się złożyła i związała się z ofiarą tuż na moją głową, przeleciała kilkanaście metrów, ale po wylądowaniu na ziemi bażant się jej wyrwał. Obywa ptaki poderwały się do lotu, kolejne związanie i obydwa wylądowały w lodowatej wodzie. Klucha wściekła dosłownie kręci się w wodzie szukając bażanta, który przelatując z kępy na kępę oddala się w trzciny. Nadbiegła Koka. Nie wiem, ile widziała z poprzedniej sceny, ale wskoczyła do wody i płynąc i brodząc po wodzie z chlupotem wskoczyła w zarośla. Sokół pływa w wodzie, szczeniak 6-miesięczny gdzieś “topi” się w wodzie o temperaturze ok . 0 stopni. Szybko zastanawiam się czy skakać do wody, już czy za chwilę. Nie wiem dlaczego , ale jakoś nie byłem zbyt wyrywny. Klucha się uspokoiła i na widok wabidła dosłownie dowiosłowała skrzydłami do brzegu. Rozglądam się za Koką, między trzcinami miga biały ogon, zawołałem- idzie. Jest dobrze, Klucha na brzegu, Koka przedziera się do mnie przez rozlewisko, a ja zaoszczędziłem sobie kąpieli w charakterze morsa. Przyglądam się psu, a tu niespodzianka- Koka w pysku niesie bażanta, którego elegancko wyniosła na brzeg pod moje nogi. Tym sposobem na raty we trójkę ułowiliśmy bażanta. Klucha dostała dobrą odprawę, Koka całą garść przysmaków ( nawet byłem skłonny ją w pysk pocałować z radości, ale widziałem co przed chwilą jadła na polu i to mnie chyba lekko zniechęciło). Dzień się kończył, byliśmy jeszcze w kolejnym miejscu. Stójka, kolega puścił sokoła. Ładna wysokość, duży kogut wyrwał się spod pyska wyżła, ale atak sokoła pozorowany, taki bez przekonania. Chyba dobrze ocenił z jakim “zawodnikiem” ma do czynienia. Słońce zaszło, temperatura zaczęła spadać, psy mokre, w naszych butach też woda-pora wracać. Dobry, sokolniczy dzień. Chwal Ćwik.
“Szukanie wiatru”
Do południa słońce i równy wiatr. Kiedy z Kluchą i Koką wyszedłem przed dom nastąpiła zmiana w powietrzu-wiatr ustał. To klasyka, jak ja w domu-wieje. Jak Klucha na rękawicy i wszystko gotowe do latania-wiatr “zdycha”. Czasami mam wrażenie, że to wygląda tak. Mój Anioł Stróż ma specyficzne poczucie humoru, a nawet można by nazwać to złośliwością. Jak tylko widzi, że idę po łące, wstrzymuje oddech. Ani ździebełko nie drgnie. AS siada na chmurce, podpiera łokcie na innych chmurkach i zwija się ze śmiechu jak ja miotam na iwieckiej łące szukając wiatru. Rozwijam latawiec, opieram na krzaku, zaczepiam mięso, rozwijam linkę , idę 200 m i wszystko gotowe. Ale nie, Anioł lekko dmucha, latawiec się przewraca, Koka zżera łepek, linka się plącze, a ja miotam się jak pijany derwisz. A Anioł turla się ze śmiechu. Pozostaje mi powtórka, latawiec w górze , na 100 m wiatr, do 250 leci bez problemu. Klucha w powietrze, a latawiec gubi wiatr i opada. Szybki chwyt za linkę i galop po łące ( ci za płotem muszą mieć dobry ubaw. widzą mnie przez okno i porę posiłku ustawiają pod moje latawcowanie-mają dobry ubaw przy obiedzie). Ta większa plama na zdjęciu to latawiec a ta mniejsza to Klucha. Latała prawie tak dobrze jak Cipiór
„Szkwał”
Dzień zapowiadał się nieźle. Wiatr, i to spory. Po tych bezwietrznych tygodniach możemy z Kluchą poszaleć. Początkowo sosny za oknem zbyt się wyginały, ale koło 13-tej było już lepiej. Idziemy. Klucha na żerdź z ogrodzenia pastwiska, latawiec w powietrze. Wiatr nierówny, szarpie. Na wysokości 270 m będzie dość silny (tak się domyślam). Na zachodzie widzę czarną chmurę, chyba będzie padało. Zakładam, że zdążę przed silnym wiatrem i deszczem.
Nie zdążyłem!
Latawiec na końcu linki szarpie się jak tuńczyk na wędce. Linka wyje jak zombie z bolącym zębem po łyżce gorącej zupy. Nic to, „nie takie Pompeje ze szwagrem robiliśmy”. Klucha w powietrze. Pierwsze 50 m to ją samo rzuciło w górę. Wystarczyło, że otworzyła skrzydła. Następne 100 m to już popracowała i to dość mocno, co by ją za horyzont nie wywiało. Dalej zaczęły się „schody”. Za latawcem wznosiła się, ale powracając pod latawiec obniżała lot i tak parę razy. Czas płynie, a czarna chmura coraz bliżej. W końcu wiatr ją wyniósł naprawdę wysoko ( już nie była ptakiem , tylko czarnym pryszczem na pochmurnym niebie), a latawiec stracił równowagę pod wpływem coraz silniejszego wiatru i pionowo ruszył w dół . W efekcie „pryszcz” urósł w oczach, okazał się być sokołem ze złożonymi skrzydłami pikującym do ataku na obniżający się gwałtownie posiłek. Trafione, trzyma w garści, ale wiatr nie pozwala obniżyć się jej wzdłuż linki. Ściągam latawiec, czasami mam wrażenie , że linka pęknie. Łomot latawca, wycie linki, sokół kręcący „bączka” z łepkiem w łapie- jest dobrze. Zaczyna padać. Szybko ściągam latawiec, Klucha zaczyna zjeżdżać, wylądowała. Zostało mi ok. 50 m szarpiącego się latawca. Pomyślałem, że ściągnę latawiec i później zajmę się Kluchą. Latawiec udało się zwinąć w ostatniej chwili. Zaczyna padać (poziomo) i silnie wiać. Idę do Kluchy, oczywiście pod wiatr. Przyjąłem pozycję „uniżony Japończyk” tzn. pochylony 45 stopni i próbuję dojrzeć Kluchę. Nie widzę jej , ale zakładam, że jak zwykle „przykleiła się” do ziemi i udaje , że jej nie ma. „Patrzałek” zalanych wodą nie przecieram i tak wiatr mi je wcisnął w oczodoły. Wiat się wzmaga, pozycja „płaszczący się Japończyk” pomaga. Klucha nie udawała, naprawdę jej nie ma. Podsumujmy: deszcz, wiatr, a Klucha z żarciem gdzieś….. nie wiadomo gdzie.
Szukam ptaka na niebie, oczywiście zgodnie z kierunkiem wiatru. To dobry kierunek, miej cisną okulary w oczodołach. Nadal nic nie widzę, może pora użyć telemetrii. Sygnał jest zmienny (widocznie lata), ale sygnał pod wiatr!? Nierozważnie spojrzałem. Po ponownym wyjęciu okularów z oczodołów puszczam latawiec. Wiatr szaleje, latawiec też. Tym razem w dłoniach nie mam szpulki, tylko cienki sznurek. Po paru metrach i szarpnięciach palce mam tak rozgrzane, że mogę lutować cyną bez dodatkowych narzędzi. Wabidło na ziemi, telemetria na ziemi „cyka”, ja oburącz trzymam latawiec. Sygnał narasta, słyszę dzwonki i Klucha na wabidle. Nadal nic nie widzę, powtarzam procedurę, wyciskam okulary z oczodołów. Wiążę Kluchę, latawiec na ziemię i nagle deszcz przestaje padać, wiatr cichnie ( na podwórku słonina na jabłonce ani drgnie). Klucha skończyła jeść, podnoszę na rękawice ,założyłem kaptur. Przez chwilę coś w oku jej błysnęło, jakby jakaś wiadomość dla mnie. Tak szybko, że nie jest pewien: „ Zwariowałeś, następnym razem sam sobie lataj”, a może ”Jeszcze by tylko brakowało, żeby g,,,, z nieba zaczęło lecieć”. Przez moment wydawało mi się jednak, że w jej oku błysnęło: „fajnie było” i tego będę się trzymał.
A wnioski? Sami sobie wyciągajcie……
Ps. A wszystko przez to, że z Żoną nie pojechałem po choinkę